Rozmowa z psychologiem klinicznym, psychoterapeutą, dr. nauk medycznych, Ryszardem Kamińskim
Joanna Giza-Stępień: Jest Pan szczecinianinem?
Ryszard Kamiński: Jestem szczecinianinem i czuję się szczecinianinem. Urodziłem się tutaj, tu mam rodzinę i niemal non stop – poza okresami nauki i dokształcania – mieszkam. A czy Szczecin w tej naszej rozmowie jest aż tak ważny?
Tak, bardzo. Zgodzi się Pan się ze mną chyba, że pewne sprawy – takie jak płeć, doświadczenia, czy też miejsca właśnie – mogą nas tak wyzwalać, inspirować, jak i determinować?
Tak, w tym sensie Szczecin, jako miejsce, ma dla mnie znaczenie. Tu się wychowywałem. Moje dzieciństwo, czas szkolny związane były z miejscem – dziś nieistniejącym już symbolem, historią – Stoczni Szczecińskiej. Wychowywałem się w dzielnicy robotniczej na ul. Sławomira tuż przy Stoczni. Pamiętam więc wszystkie najważniejsze dla Szczecina, Solidarności i Stoczni wydarzenia. Pamiętam, kiedy robotnicy wychodzili, strajkowali, mieli wolne. Pamiętam 70. rok i rozrzucane ulotki, pierwsze krwawe starcie stoczniowców z Milicją Obywatelską, naszą dziecięcą aktywną pomoc – kiedy pomagaliśmy robotnikom znajdować kamienie. Gaz łzawiący i potem ewakuację uczniów ze szkoły. Wtedy było łatwiej – nawet takim małym dzieciom, jak my – zintegrować się i być po słusznej stronie: tych, którym jest gorzej, choć mają rację.
Pracuje Pan w Szczecinie, prowadzi swój gabinet psychoterapii, uczy studentów, pomaga pacjentom wychodzić z traum, depresji, nerwic. Niedługo otworzy też swój Instytut Psychoterapii – pierwszy taki w naszym regionie, jeden z niewielu w Polsce. Czy to znaczy, że szczecinianom – bardziej niż wrocławianom, poznanianom, czy gdańszczanom, potrzebna jest intensywna psychoterapia?
Hmmm… Pytanie zdawałoby się bardzo proste, ale nie jest. Po pierwsze: nie wyobrażam sobie innego miejsca życia i pracy dla siebie. Jestem tu zakorzeniony. Szczecin jest dla mnie domem. Druga sprawa to konstrukcja psychofizyczna szczecinian, Szczecina. Smutne, ale nie jest za dobra. Szczecin jest wciąż – tak z zewnątrz, jak i przez nas samych – postrzegany jako prowincja, margines, coś gorszego. Gdy jestem gościem w innej części Polski i gdy proponuję rewizytę, najczęściej słyszę: to za daleko, albo: Szczecin nie jest po drodze. Paradoksalnie, kierunek ze Szczecina do Warszawy czy Krakowa jest zawsze po drodze, ale już stamtąd nie. Polska centralna czy południowa traktują nas wciąż obco, jak nie swoich, ale trochę takich poniemieckich, czy nie wiadomo jaką zbieraninę mentalności – zewsząd i znikąd…
Gdyby miał Pan dokończyć takie zdanie: Szczecin jest miastem … – jak brzmiałby ciąg dalszy?
Szczecin jest miastem twórczym o dużym potencjale. Bo to, co jest słabością Szczecina – o paradoksie! – jest także jego siłą i potencjałem właśnie. Ta mieszanina, wielowyznaniowy i wielonarodowy, wielokulturowy konglomerat ludzi, jest zarazem bazą, źródłem czegoś czystego, wyrafinowanego, wyjątkowego i tajemniczego jednocześnie. Stąd na przykład fakt, że po wojnie w Szczecinie mówiono jedną z najczystszych wersji języka polskiego. Jesteśmy w Szczecinie zmuszeni do kompromisów, do współpracy, do budowy bazy porozumienia. To wyzwanie. Z jednej strony, nie jest łatwo, nie można osiąść na laurach, z drugiej – powinniśmy mieć przyjemność i satysfakcję z budowania wspólnego dobra. Nieprzypadkowo mamy w Szczecinie właśnie takie cechy jak: tolerancja, otwartość, akceptacja inności i różności. Tu przecież mamy i Greków, i Ukraińców, i Romów, i Niemców, i Białorusinów; reprezentantów wielu różnych nacji. Nie mieliśmy wyjścia – można powiedzieć. Ale zawdzięczamy to tylko sobie! Nie pomogła nam w tym ani elita ani władza. Szczecinianie wciąż tęsknią za dobrym gospodarzem. To tak jakbyśmy wciąż tu czekali na jakiegoś wyzwoliciela, zbawiciela, kogoś, kto nas uratuje, kto nam pomoże. Brakuje nam dobrego prezydenta, dobrych włodarzy, gospodarzy, którzy by ten Szczecin ogarnęli, przekuli go w metropolię. Szczecin nie ma gorszych geopolitycznie warunków od Poznania, czy Wrocławia. Ale wciąż nie ma dobrego pana. I my, szczecinianie czekamy na takiego dobrego pasterza, który by się nami zaopiekował i nas poprowadził do sukcesu. Bo póki co, jesteśmy jak porzucone dzieci bez rodzica. Możemy jedynie narzekać, utyskiwać na swój sierocy los, na to, że o nas nie zadbano, że nas nie pokochano, że się nas nie chce. Zabrano nam nawet nasze zakłady pracy.
Jeśli nie mamy dobrego gospodarza, czy rodzica, to miejmy choć dobrego terapeutę. Czy jako wieloletni obserwator i lekarz szczecińskiej duszy, mógłby Pan postawić szczecinianom diagnozę? Czy Szczecin jest w depresji i czeka na terapię?
Tak, bez wątpienia. Prawie pół wieku życia i praktyki upoważnia mnie do takiej tezy. Nasze miasto tkwi w głębokim marazmie, w takim stanie swoistego zawieszenia, oczekiwania na.., a to między innymi charakteryzuje stan depresyjny, w którym chory nie widzi perspektyw, nie ma nadziei. To trochę jak z byciem w studni, w której jest ciemno, głucho i samotnie. I czekamy aż coś spowoduje, że nas z tej studni wydostaną. Ale to coś nie nadchodzi, więc nadal nic nie robimy, tylko czekamy wpatrzeni w górę. To z kolei powoduje, że koncentrujemy się tylko na sobie, a ta perspektywa zamyka nas na otoczenie i drugiego człowieka, co z kolei skazuje na samotność… Może ten stan jest konsekwencją naszego braku korzeni, braku wspólnego źródła, perspektyw rozwoju? Takie piętno trudnej historii? Jesteśmy sierotami oderwanymi od gleby, porzuconymi przez rodziców, bez ciągłości, poczucia bezpieczeństwa, wciąż musimy zaczynać od zera, bo nie mamy wspólnego dziedzictwa. Ledwo utrzymujemy się na powierzchni, boimy się zanurzyć, popływać, wzburzyć wodę. W ten sposób wciąż nie tworzymy, choć mamy ogromny potencjał. Tu znów wracamy do objawów depresji. W depresji nie ma czasu przyszłego. Jest przeszłość, a teraźniejszość jest zasadniczo zanurzona w przeszłości. Nie ma mowy w tym stanie o kreatywności, a życie to kreacja.
Pan zobaczył i poczuł tę potrzebę twórczości i wolności szczecinian i teraz przekuwa Pan tę wizję w fakt, czyli w Instytut Psychoterapii…
W Instytucie chcę motywować do pracy nad sobą i tę pracę umożliwiać, czynić ją bezpieczną, przyjazną, sensowną. To miejsce ma służyć tym, którzy chcą odnaleźć siebie. Czy to po raz pierwszy, czy dlatego, że gdzieś się w życiu pogubili. Człowiek bez siebie, bez świadomości swej własnej historii, prawdy, korzeni, jest niczym, nie istnieje. Nie jest w stanie też pomagać innym, czerpać z własnej kreatywności, ze swoich bogatych zasobów, bo nie jest świadomy ich istnienia, bo się z nimi nie identyfikuje. A życie dla samego siebie nie ma sensu. Gdyby Szczecin miałby żyć tylko dla Szczecina, zadusiłby się we własnym, płytkim, nieświeżym oddechu. Może dzięki temu pozostawaniu na uboczu, szczecinianie odnajdą determinację do tego, by wreszcie się obudzić, zintegrować, wykreować, przejrzeć w oczach innych – nie tylko sąsiadów, ale i wrocławian, łodzian, warszawian, krakowian. Dla samego siebie i z samego siebie Szczecin się nie dźwignie. Szczecin musi walczyć o siebie dla minionych, obecnych i przede wszystkim – przyszłych pokoleń: swoich dzieci i wnucząt. Tak też rozumiem terapię i pomaganie. To wiąże się z trudem, wysiłkiem, poświęceniem, ale i wizją ciągłości.
Czy innej drogi nie ma? Zawsze od siebie, zawsze przez Drugiego?
Nie ma. Człowiek nie może nigdzie dojść sam – tym bardziej do siebie, jak tylko przez spotkanie z drugim człowiekiem. Inaczej, prędzej czy później, zginie. Wyschnie, zgnije, zacznie brzydko pachnieć jak bajoro bez dopływu świeżej wody. Każdy z nas powiązany jest z innym, istniejemy w sieci powiązań. Niestety, w dzisiejszych, marketingowo-medialnych czasach, takie poznawanie siebie, dochodzenie do siebie, poszukiwanie siebie przez Innego, jest bardzo utrudnione. Potrzebna jest tu bowiem pewna intymność, spokój, czas, skupienie. W szumie medialnym człowiek się tylko „wypłaszcza”, staje się towarem na sprzedaż. (…)
Dla kogo będzie to placówka?
Chciałbym, by to miejsce było zwłaszcza dla tych, których nie stać na wizytę u psychiatry, psychologa czy psychoterapeuty. Mam nadzieję, że placówka będzie działać w ramach kontraktu z NFZ, a to gwarantuje, że miejsce lokalowo-kadrowo będzie profesjonalne i dobre. Będzie przystępne, będzie spełniało warunki NZOZ i PFRON. (…) Chciałbym, by atmosfera i pakiet usług, sprzyjały twórczości i były skierowane na pacjenta, który poszukuje siebie. Będą więc tu organizowane także szkolenia i warsztaty dla przyszłych psychoterapeutów, psychologów i prowadzących takie terapie. Kolejnym novum (jedynie w Szczecinie-Zdrojach jest jeszcze tylko taka placówka) jest oferta dla dzieci i młodzieży. Myślę zwłaszcza o dzieciach mających trudności w relacji z innymi i młodzieży pozbawionej bliskości, zagubionych. Oczywiście, pomoc będą mogli u nas znaleźć także dorośli, ludzie starsi i niepełnosprawni. Będziemy dysponować wykwalifikowaną kadrą psychiatrów i psychologów. Chcemy też nawiązać współpracę z Instytutem Psychologii Uniwersytetu Szczecińskiego, na którym jednym z przedmiotów jest psychoterapia, by zaoferować studentom i absolwentom praktyki, szkolenia, staże, a w przyszłości, miejsce pracy. Chętni będą mogli także obserwować prowadzenie naszych terapii, gdyż w jednym z pokoi terapeutycznych zamontowana jest lustrzana szyba, umożliwiająca studentom takie podglądanie warsztatu psychoterapeuty. W ofercie mamy terapie małżeńskie, rodzinne, grupowe, indywidualne, pracę z depresjami, nerwicami, zaburzeniami odżywiania itp.
Czy doktor Ryszard o zawodzie psychologa, psychoterapeuty marzył już jako mały Rysio?
Nie – zdziwi się Pani – najpierw ukończyłem technikum budowy okrętów… Dzisiaj się z tego cieszę, bo uważam, że w dzisiejszych czasach takie wykształcenie i umiejętności są mężczyźnie potrzebne. Patrzenie na świat w wymiarze technicznym, mechanicznym pozwala zrozumieć – nie tylko funkcjonowanie człowieka z punktu widzenia mechaniki, ale w ogóle świat. Mechaniczna perspektywa pozwala zauważyć całość, zobaczyć relację przyczynowo-skutkową, odkryć duchową stronę medalu. Wtedy jest szansa na zobaczenie czegoś więcej, prześwitu innego wymiaru. To paradoks, ale mechanika, racjonalność, materialność mogą otworzyć nas na wymiar duchowy.
Czy wiara, świadomość istnienia czegoś, co nas przekracza, przydają się w terapii? Czy dla Pana duchowość jest ważna?
Tak, ale duchowość rozumiana szerzej – jako przekroczenie naszej ludzkiej, mechanistycznej determinacji… Świat duchowy rozumiem jako przestrzeń wolności, ale nie mylmy tego z bezkresem i próżnią. Wręcz przeciwnie – to przestrzeń ładu i przyzwolenia. Tu nie działają dotychczasowe prawa, ale ma ona swoiste ograniczenia. Bo wolność bez granic nie jest wolnością, ale swawolą i też jakimś rodzajem zniewolenia. Bezkresem, prowadzącym donikąd. Wolność ograniczona jest przez świat wartości, niezależny od mojego widzimisię. I te wartości nie wynikają z jakiegoś konkretnego systemu religijnego. One są wspólne wszystkim istotom ludzkim i tym nas odróżniają od reszty ssaków. Ale nie jest to magia, ani parapsychologia. To bardzo realna praca. Tu nie ma cudów. Oczywiście, poza tym, że spotkanie z Drugim jest cudem. Bo terapia to rodzaj spotkania. Tego, który cierpi z tym, który umie i może pomóc w cierpieniu, bo ma do tego narzędzia i środki. Ale pracy terapeutycznej nie wykonuje za terapeutę Pan Bóg, może ją jedynie wspomóc. Ja nie zastępuję Boga na ziemi, ja wykonuję swoją pracę. Tak jak i pacjent. Dzięki temu spotkaniu – dziś się mówi o sojuszu terapeutycznym, psychoterapeuta i pacjent się do siebie zbliżają i osiągają sukces, rozwijają się.
Carl Gustav Jung, którego Pan ceni, dowartościowywał parapsychologię, traktując ją jak drugą nogę psychologii…
Tak, niestety. Ale on był w tych wszystkich dziedzinach znawcą, ja nic nie mogę powiedzieć o parapsychologii, czy astrologii. Poza tym, swoją pracę psychoterapeutyczną opieram na nauce. Mój doktorat poświęciłem zjawisku psychoterapii. Na całym świecie psychoterapia jest metodą naukową leczenia pacjentów. A magia, bioenergoterapia, parapsychologia, nie korzystają z badań naukowych, trudno ich sukcesy zweryfikować. Co nie znaczy, że jako metody alternatywne, nie działają. Ale ja się na ten temat nie wypowiadam, bo nie wiem. Widzę w tym tylko kolejne niebezpieczeństwo uzależnienia. Wróżka mówi, co mnie czeka i ja już jestem uzależniony od tej wizji i nie robię nic, nie szukam własnej drogi, nie próbuję jej już odkryć, poczuć. To według mnie degraduje człowieka, który – zamiast pracować nad sobą, szukać odpowiedzi w sobie, idzie po gotową odpowiedź. Obowiązkiem człowieka jest poszukiwanie własnego sensu życia, nikt drugi za niego tego nie znajdzie, a jeśli tak się stanie, to będzie to sens życia według tego kogoś, nie nasz własny. Teologicznie można powiedzieć, że szukamy odpowiedzi na to, co jest nam nadane, do czego jesteśmy wybrani, naznaczeni, ale bez naszej reakcji, odpowiedzi na ten głos – nazwijmy go – głosem Boga, nie będzie ani komunikacji, ani akcji. Bez naszej ciężkiej indywidualnej pracy nie ma indywidualnego sukcesu.
To brzmi jak przypowieść biblijna o zakopanych talentach…
Tak, bo co z tego, że mamy kartę kredytową z dużą ilością gotówki, skoro nie znamy PIN-u… Musimy znaleźć dostęp do potencjału. To jest to bycie bogiem, częścią boskości, stwórcą dla siebie i innych. To powinien być też wyznacznik naszych działań w Szczecinie. Byśmy się zintegrowali, nie za pośrednictwem wspólnych antagonizmów, egoizmów, partykularyzmów, ale wspólnych korzyści. Tylko, czy my wiemy, co jest dla nas wspólnym interesem? A trumna nie ma kieszeni… Nie zabierzemy materialności do grobu, a co innego zostanie po nas w Szczecinie? Dobro ogółu, dobro wspólne, dobre imię, dobry czyn. To są najistotniejsze cele.
Jest Pan w Szczecinie trochę jak taki pionier, nowy doktor Judym. Czuje Pan misję reformatorską?
Nie, to nie ma nic wspólnego z misją. Nie zapominajmy, że psychoterapia jest metodą leczenia ściśle związana z nauką. Tkwi korzeniami mocno w filozofii, psychologii, psychiatrii, czyli w naukach przyrodniczych i humanistycznych. Misja konotuje jakieś posłannictwo z góry, funkcję proroka, głos Boga, a to jest przede wszystkim wysiłek, praca, świadomy wybór, ograniczony normami teoretycznymi.
Co Panu osobiście daje bycie psychoterapeutą?
Hmmm, wbrew pozorom pytanie jest trochę trudne… Mnie zawsze fascynowała obserwacja. Lubiłem obserwować, podglądać człowieka. To zamiłowanie uświadomił mi Dostojewski: „Bracia Karamazow”, „Idiota”, „Zbrodnia i kara”. To on pierwszy tak świetnie spsychologizował literaturę, swojego bohatera. Chciałem tak jak on. Zobaczyć, nazwać, przekazać, opisać. To mnie fascynuje. Potem zainteresowałem się teologią, którą zresztą skończyłem i jestem z wykształcenia też teologiem.
Tu mnie Pan zaskoczył!! Teologiem katolickim?!
Niestety, u nas wciąż pokutuje w świadomości ta dziedzina dość wąsko. Mamy teologię albo katolicką albo chrześcijańską. Ale nawet sami katolicy – czy to Ratzinger (mowa o obecnym papieżu Benedykcie XVI – przyp. aut.), czy Rahner (ks. Karl Rahner – jeden z najbardziej wpływowych teologów XX w., filozof, jezuita, przyjaciel Luise Rinser – przyp. aut.) nie zawężali teologii do systemu, a traktowali ją pojemnie – jako naukę o poznaniu Boga w ogóle. Ograniczanie nauki światopoglądem jest według mnie błędem. (…)
Uważam, że psychoterapeuta powinien być wszechstronnie wykształconym człowiekiem. Nie po to, by zamykać się w jakiejś dziedzinie, ale by widzieć człowieka z wielu różnych perspektyw. Pamiętajmy też, że do psychoterapeuty przychodzą także zakonnica z problemami i ksiądz, który ma lęki, odprawiając mszę. Zrozumienie, co może być tego powodem, jest dużą sztuką i wymaga nie tylko wiedzy, wrażliwości, ale także i otwartości na człowieka. Psychoterapia jest bowiem próbą przybliżenia człowiekowi poprzez samego terapeutę jego samego. I to cała trudna sztuka. Człowiek przychodzi i nie tylko przegląda się w lustrze, ale liczy – w ramach formalnego zaufania, że psychoterapeuta nie narzuci mu swojego świata, własnego systemu wartości, swojej wizji, bądź religijności, czy seksualności. Psychoterapeuta to człowiek, który pozwala pacjentowi zrozumieć siebie.. W jakimś sensie psychoterapeuta pełni funkcję reperacyjną, której nie spełnili rodzice. Dziecko odwołuje się do rodzica jak do Boga, przez niego poznaje i kształtuje swój świat… Psychoterapeuta jest kimś, kto rozwija dobre, zapoczątkowane przez rodziców, sprawy i minimalizuje skutki złych, naprawia. Ale póki sam psychoterapeuta sobie nie poradzi ze swoimi problemami, nie może pomóc innemu. To jakby pomóc zrozumieć i pokonać lęk przed wejściem do ciemnej piwnicy miał pacjentowi terapeuta, który ma lęki przed ciemnością. Terapeuta musi cały czas pracować nad sobą, musi reflektować, co się dzieje z nim, podczas spotkania z pacjentem. A to bardzo złożone, bo każdy człowiek przychodzi już ze swoim system wartości, ze swoimi ograniczeniami i trzeba go zrozumieć. Przekopać się przez tę siatkę indywidualnych jakże często zniekształconych znaczeń. Bo największymi trudnościami do pokonania w terapii są nasze własne ograniczenia. Reasumując, fascynuje mnie mój pacjent, jako człowiek, osoba, ze swoją płciowością, ktoś konkretny. Jako przestrzeń, bezkresna i nieprzewidywalna, za każdym razem nowa, za każdym razem trudna. Praca terapeutyczna przypomina obieranie cebuli, warstwa po warstwie i wciąż to jeszcze nie to. Samemu się nie chce tych warstw zdzierać. To boli. Zwłaszcza, że wcześniej żyliśmy wygodnie. A wygoda nie jest twórcza, rozleniwia, znieczula, zamraża, powoduje, że człowiek umiera za życia.
Największym problemem człowieka jest więc jego wolność?
Pytanie o wolność ludzką, jej granice zacząłem zadawać sobie ponad 30 lat temu, gdy po raz pierwszy przeczytałem Sartre’a (mowa o Jeanie Paulu Sartrze – francuskim egzystencjaliście ateistycznym, partnerze Simone de Beauvoir – przyp. aut.). Już wtedy zrozumiałem, że są to sfery poszukiwania i natchnienia, bardzo ważne. Dla mnie zawsze najistotniejsze było poszukiwanie indywidualności i wolności przez człowieka. Chociaż niewolnik bez pana ma jeszcze gorzej niż z panem. Bez pana nie umie żyć. I to paradoks ludzki. Z jednej strony, oczekujemy wolności, z drugiej, boimy się jej. Bo wolność to prowokacja do ciągłego przekraczania granic, to droga i poszukiwanie wyjścia z dżungli życia. Dla mnie tym kryterium poszukiwania drogi jest system wartości, ten szeroko rozumiany świat duchowy. Z wiekiem aspekt wolności fascynuje mnie coraz bardziej. Zwłaszcza, gdy widzę jak mój pacjent się uwalnia, jak przekracza kolejne ograniczenia i granice. Jak wreszcie odkrywa i rozumie, że to, co do tej pory nazywał np. miłością, było nadużyciem, że służyć i się poświęcać oznaczało – manipulować i być manipulowanym. I nagle okazuje się, że to, co jeszcze niedawno było niemożliwe, staje się realne. Pacjent zaczyna inaczej widzieć świat, od nowa go nazywać. Rodzi się jakby na nowo. I to doświadczanie zmiany w drugim człowieku i powtórnych narodzin jest w pracy terapeutycznej najbardziej satysfakcjonujące i fascynujące. Dlatego jestem psychoterapeutą…
Terapeuta – rodzic musi być najpierw dzieckiem, sam musi przekroczyć granice, by potem bezpiecznie poprowadzić swojego pacjenta. Ale czy nie jest tak, że po jakimś czasie, psychoterapeuta zaczyna żyć życiem pacjenta i sam za jego pośrednictwem przekracza kolejne ograniczenia, których nie przekroczył?
Nie wydaje mi się. Żeby być dobrym psychoterapeutą sam musi nieustannie przekraczać swoje granice. A później robi to już za pośrednictwem pacjenta. Nie jest tajemnicą, że „nikt normalny” nie zostaje psychoterapeutą… Sam doświadczyłem różnych życiowych zawirowań i mnie także na mojej drodze do wolności pomagali inni psychoterapeuci, superwizorzy. Tak rozumiem też nieśmiertelność. Człowiek może zaistnieć w drugim człowieku tak głęboko, dzięki takiej intymnej relacji psychoterapeutycznej, że w nim pozostaje. To takie spotkanie na całe życie. Jeśli się spotykam z drugim, poszukuje go, potrzebuję spotkania, oddaje się jemu, pomagam mu sobą, to część mnie zostaje w nim i przechodzi dalej, do innych, którzy tego potrzebują, stając się tym samym istotą nieśmiertelną. Tak się dzieje, gdy człowiek się uwalnia od swojej natury manipulanta i szantażysty, gdy zaczyna respektować prawa do wolności innego i swoje. Gdy zdobywa samoświadomość. Niestety, często jest tak, że ludzie nie chcą znać swojej historii. Przychodzą pacjenci i proszą, bym wyczyścił im pamięć, by nie musieli pamiętać, że ktoś ich zdradził, porzucił, wykorzystał, oszukał. Tego w pełni się nie da zrobić, ale są takie mechanizmy obronne w naszej osobowości (o których między innymi pisała Anna Freud, córka Freuda), które na jakiś czas pozwalają nam odroczyć konfrontację z naszym wewnętrznym bólem. Takie pozorne zresetowanie pamięci możliwe jest poprzez stłumienie negatywnych, niechcianych doświadczeń. Kiedy jest już źle psychicznie mechanizmy obronne czynią taki zawór, który odcina fakty, o których nie chcemy pamiętać. Ale to iluzja. Bo tego rodzaju niepamięć nie likwiduje tego, co było lub jest. Człowiek cały czas siebie stwarza. To a propos Szczecina. Szczecin to anonimowy twór, który nie istnieje bez ludzi. Szczecinianie muszą sobie odpowiedzieć na pytanie, na ile chcę stwarzać tu swoją teraźniejszość i przyszłość. Często na terapię przychodzą pacjenci, którzy pozornie wiele w życiu zawodowym osiągnęli. Mają wysoki status społeczny, finansowy, rodzinny, a na spotkaniu płaczą, że czują się jak zero, nic nie warci, nikomu niepotrzebni, jak żebracy z duża ilością zer na koncie. Dlaczego? Bo osiągnęli zagospodarowanie przestrzeni bez zaangażowania swojego ja. To budowanie na zewnątrz bez udziału wnętrza powoduje, że będą zawsze nienasyceni. Dopiero połączenie tych naczyń – zewnętrza i wnętrza, może dać sukces. Takimi naczyniami połączonymi są pacjent i terapeuta. Nawiązuje się między nimi współpraca sił. Oczywiście, z pozoru może to wyglądać na nierówny pojedynek. Terapeuta o pacjencie wie wszystko, pacjent o terapeucie nie. Ale na to się umawiamy, że terapeuta ma pacjentowi pomóc, a nie się z nim zaprzyjaźnić. Choć z drugiej strony, terapeuta po jakimś czasie staje się dla pacjenta kimś najbliższym. To przed nim odkrywa przecież swoją duszę, najskrytsze tajemnice. Ale to nadal przede wszystkim terapeuta, a nie kumpel. Bo jeśli zaczynamy chodzić na piwo, nie ma mowy o terapii.
Psychoterapeuta nie może się z pacjentem zaprzyjaźnić?
Nie, wcześniejsza znajomość między pacjentem a terapeutą nie jest wskazana. Psychoterapeuta ma być znawcą psychiki, umieć wsłuchiwać się w pacjenta, a jednocześnie zauważać i uwzględniać swoje na niego odpowiedzi. Psychoterapia jest intymnością. Dlatego, w procesie kształcenia i w trakcie psychoterapii musi mieć miejsce ciągła superwizja. Psychoterapeuta musi mieć takiego superwizora, mistrza psychoterapii, nauczyciela.
Pan jest superwizorem…
Tak, od kilku lat, w ramach dwóch wiodących towarzystw: Polskiego Towarzystwa Psychologicznego i Polskiego Towarzystwa Psychiatrycznego. Praktykujący terapeuta przychodzi do superwizora, z nagraniem albo z narracją, jak pracuje ze swoim pacjentem i superwizor prześwietla z nim tę relację. Widzi jak przedstawia swojego pacjenta, jak go odbiera, jak go naznacza swoimi własnymi dysfunkcjami, jak narzuca na pacjenta własne problemy. Nie można się nauczyć psychoterapii bez nauczyciela. Superwizor nie ocenia pracy terapeuty, i nie mówi, co zrobił źle, a co dobrze. Pomaga przekraczać ograniczenia u psychoterapeuty, by on sam mógł zobaczyć, że np. reaguje na pacjenta jak na swojego ojca, czy dziecko. Superwizor pomaga w rozumieniu procesu terapii, pomaga także zdiagnozować pacjenta, jeśli psychoterapeuta ma z tym jakieś problemy. Potrzebna jest tu także pokora wobec pacjenta i jego dysfunkcji. No i cierpliwość. Terapii nie kończy się w dwa dni. Jeśli pacjent po dwóch sesjach informuje psychoterapeutę, że czuję się świetnie, to jest to podejrzane. Terapeuta musi też umieć radzić sobie z różnymi, często skrajnymi, wywołanymi przez pacjenta, ale niekoniecznie, emocjami. Tak pozytywnymi, jak i negatywnymi. Nazywa się to fachowo kontenerowaniem emocji. Psychoterapeuta musi też wiedzieć, co za pośrednictwem danych emocji pacjent chce mu przekazać. Czyli psychoterapeuta jest także swoim własnym superwizorem. Stale musi weryfikować swoje reakcje, widzieć, co pacjent w nim wywołuje. (…)
Przez lata piastował Pan kierownicze funkcje, był zastępcą ordynatora Katedry i Kliniki Psychiatrii PAM, adiunktem tej uczelni, kierownikiem oddziału dziennego. Dlaczego Pan z tych intratnych i prestiżowych funkcji zrezygnował? Czy właśnie z tego samego powodu, dla którego każe Pan podjąć ryzyko przejścia przez metaforyczną rzekę swojemu pacjentowi?
To zbyt in extenso powiedziane. Kilka spraw się na to nałożyło. To był mój kolejny krok, wybór zawodowy. Chciałem się rozwijać. Poza tym, przez jakiś czas bardzo poważnie chorowałem. Można powiedzieć, że wyboru dokonałem wcześniej konfrontując się z własną śmiercią i skończonością. To doświadczenie pozwoliło mi zobaczyć moje życie z innej perspektywy. Odkryłem i poczułem, że nie jest to dla mnie właściwy kierunek, a podążałem nim, jakże często, z powodu małostkowości, narcyzmu. I dzięki konfrontacji z własnym umieraniem miałem możliwość na nowo zobaczyć i odczytać swoje życie. To było jak inicjacja, jak przejście przez pustynię, bez kierunkowskazów, bez dróg, samotnie. Oczywiście, było wiele zachęt, ale najtrudniej było mi pokonać siebie, dotychczasowe schematy myślenia, przekonania. To trwało kilka lat, zanim na nowo zobaczyłem, co i jak chcę robić. To nadal jest psychoterapia, ale już w nowej konfiguracji, na innych zasadach, w formie autorskiego Instytutu.
Od początku lat 90. prowadzi Pan własny gabinet psychoterapii. Dlaczego nazywa się „Archeps”?
Wymyśliłem to słowo, nie znajdzie go Pani w słowniku (śmiech). To zbitka dwóch słów greckich: „arche” – początek i „psyche” – dusza. To w sumie daje: początek duszy, źródło.
Pańscy pacjenci to głównie nerwicowcy?
Tak, około 30 procent społeczeństwa cierpi – jak wykazują statystyki medyczne – na różnego rodzaju zakłócenia nerwicowe. To jest co trzeci człowiek. A inne badania dodają, że co drugi pacjent leczący się dziś w jakiejkolwiek jednostce służby zdrowia, to pacjent z zaburzeniami nerwicowymi pod postacią somatyczną. To znaczy, że są objawy choroby somatycznej, a po diagnostyce nie znajdujemy w ciele żadnej choroby. Bo psychika robi nam psikusy. Dziś też wiemy, że wiele typowo somatycznych chorób jest wywoływanych przez stan psychiczny określany mianem stresu, napięcia.
A jak Pan, jako psychoterapeuta, radzi sobie ze stresem?
Nauczyłem się rezygnować z miejsc, które są patologicznie stresogenne. Bo czym jest stres, jeśli nie reakcją organizmu na coś, co człowiekowi nie służy, co jest dysfunkcjonalne. Oczywiście mowa jest o permanentnym stresie, który uwidacznia się w miejscu pracy, w domu, pośród bliskich, to pozostawanie nadal w tych miejscach i okolicznościach, jest samobójstwem. W końcu człowiek przestaje wytrzymywać i jak każda jednostka napędowa, eksploatowana ponad swoją moc, wysiada, psuje się. Nauczyłem się więc rezygnować ze spraw i miejsc, które – pomimo swoich niewątpliwych profitów, dają w efekcie cierpienie, napięcie, stres, są wbrew mnie. Wtedy odchodzę, dokonuję wyboru – takiego, o jakim swego czasu mówił Martin Heidegger, że człowiek to istota skazana na wybór i jego konsekwencje. Ale człowiek powinien wybierać nie to, co jest wygodne, ale to, co mu służy, a niekoniecznie jest łatwe. Nie wolno zabijać w sobie kreatywności, bo to rodzi lęk, a lęk zawsze wycofuje, zatrzymuje. Należy pokonywać stres, nawet w imię ryzyka, być odważnym, bo tylko wtedy mamy zagwarantowaną przyszłość, bezpieczeństwo i dalszy byt – także w stadzie, jak w przypadku, wspominanej przeze mnie, antylopy. Stres, wiążący się z pokonywaniem kolejnych wyzwań życia, to norma, a stres, będący wynikiem tchórzenia, wycofywania się z podjęcia decyzji, jest patologią, zabija. Trzeba wybrać. Tak samo, czy chcemy iść dalej samodzielnie, czy na smyczy – jak niewolnicy. Co jest lepsze? Czy życie bez stresu z panem, wygodne, ale nieszczęśliwe, czy bez pana za to ze stresem, wynikłym z konieczności bycia sobie sterem, okrętem i żeglarzem?
Ufa Pan pacjentowi, że wygra z ograniczeniami, że zwycięży w terapii?
Mam zaufanie do człowieka-pacjenta, wierzę w jego moc. Ale bywa, że długo dojrzewa do swojej terapii. Zdarzają mi się przypadki, że pacjent przychodzi do mnie po 10. latach od pierwszej wizyty i oznajmia mi, że jest gotowy do podjęcia wysiłku… No i pacjent musi mi zaufać, być cierpliwym. Większość pacjentów przychodzi do mnie jak do farmaceuty. Po lekarstwo. No oczywiście, psychoterapia jest też czymś, co ma funkcję leczniczą, pacjentowi dać rozwiązanie, ale nie taką drogą. Często też tak jest, że dla pacjenta to psychoterapeuta jest psychoterapią. Oczywiście, nic bardziej mylnego. Tak jak i pacjent nie jest psychoterapią. Czym więc jest psychoterapia? Znowu się odwołam do przestrzeni spotkania. Pacjent przychodzi ze swoją historią, która stała się dla niego ciężarem, którego nie jest w stanie już udźwignąć. Pojawiło się cierpienie w postaci objawów chorobowych. Pacjent to człowiek cierpiący. Nie wie dlaczego przeżywa agresję, ale jej nie kontroluje. Pije alkohol i cierpi, że pije. Cierpi, bo jest sprawny fizycznie i psychicznie, ale przez 20 lat nie wychodzi do ludzi, bo się boi świata i nie wie dlaczego. Cierpi, bo cierpi somatycznie. Gdy psychika bowiem sobie z czymś nie radzi, zaczyna cierpieć ciało. Drętwieje, mrowi, boli, telepie, piecze, sztywnieje. Psychika cierpi, a emocje uruchamiają neuroprzekaźnikami całe ciało. Wyrzut adrenaliny uruchamia dysfunkcje poszczególnych organów. Serce zaczyna walić, perystaltyka się rozregulowuje. Jeśli ten stan utrzymuje się dłużej, ciało zaczyna się uczyć, przyzwyczajać do nowej sytuacji. Nie ma stresu, a pacjent ma biegunkę, nie ma powodu, a serce wali, bez wyraźnej przyczyny wpadamy w panikę, ogarnia nas paraliżujący lęk, choć nie ma obiektywnego źródła. Pacjenta zaczyna warunkować ten zestaw odczuć. Można powiedzieć, że pacjent uzależnia się od swojego stanu. W mojej ocenie to uzależnienie od samego siebie. Od napięcia, agresji, lęku, paniki, silnych emocji. Psychoterapeuta ze swoją tożsamością zaproszony przez pacjenta wchodzi w jego przestrzeń życiową i pomaga mu w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania: kim jestem, kim chcę być, kim nie, dlaczego cierpię. Ale odpowiedź tak naprawdę uzyskujemy w drodze, w procesie i ono, poszukiwanie, jest najcenniejsze. To właśnie ta wspomniana przestrzeń…
Wróćmy jeszcze do szczecińskiego podwórka? Czy był w czasie Pańskiego niemal 49-letniego życia w Szczecinie taki moment, że chciał Pan stąd wyjechać?
Tak, kiedy chciałem się kształcić i rozwijać jako psychoterapeuta, a w Szczecinie nie było takiej możliwości. Więc trwało to jakiś czas, kiedy pobierałem nauki, najpierw w Lublinie, potem w Warszawie i Krakowie. Wtedy myślałem o zostaniu w Krakowie. Pomyślałem też, że już więcej się w Szczecinie nie nauczę, nie będę mieć też mistrza, który by mnie poprowadził. Ale gdy już się najeździłem, poznałem wiele miejsc i środowisk, doszedłem do wniosku, że mógłbym spożytkować swoją wiedzę właśnie teraz dla Szczecina. Koroną tej decyzji jest właśnie Instytut. Wolałem stworzyć i rozwinąć ośrodek terapeutyczny tutaj, gdzie go nie ma, niż dokładać swoją, drobną cegiełkę do wielowiekowego ośrodka galicyjskiego. Tak powinniśmy zresztą wszyscy pracować dla Szczecina. Uczmy się nawet poza Szczecinem, ale wracajmy i pożytkujmy to tutaj. Najważniejszy jest bowiem nasz sąsiad, drugi człowiek. I tu wracamy do tego, czym jest psychoterapia… Pacjent pomaga także psychoterapeucie poznawać i odkrywać siebie. Ja co parę dni doświadczam takich nowych odkryć, ulegam nowym fascynacjom. Ja się psychoterapią nigdy nie znudziłem. Psychoterapia pozwala mi wciąż się rozwijać, uczyć. Czasami się zachwycam kolejnym odkryciem jak małe dziecko. Terapeuta powinien umieć się dziwić. Więc jestem jak ten Himalaista, z tą różnicą, że szczytów do zdobycia jest ograniczona ilość, a ja za każdym razem zdobywam kolejny.
To może powiedzmy, jakie cechy powinien mieć dobry psychoterapeuta?
Dobry a tym samym skuteczny psychoterapeuta to ktoś, kto charakteryzuje się silną osobowością, pewnością siebie i szeroką wiedzą. Powinien być wrażliwy na drugiego człowieka z wyakcentowaniem nadzwyczajnej wrażliwości na wewnętrzny świat innych. Jasność i biegłość myślenia, spokój ducha a jednocześnie zestaw zachowań terapeutycznych-interwencji, na których może polegać. Życzliwy ale zarazem odważny i podejmujący ryzyko, prowokujący do wewnętrznej przemiany i zmiany dotychczas patologicznych zachowań. Nie uzależnia od siebie ale uczy przede wszystkim samodzielności w przeżywaniu, myśleniu i zachowaniu. Najczęściej psychoterapeutą jest lekarz lub psycholog po specjalizacji i wieloletnim kształceniu w zakresie psychoterapii zakończonym egzaminem, czyli uzyskaniem certyfikatu psychoterapeuty.
Kiedyś Susan Sontag, amerykańska pisarka, napisała w jednej z książek, że choroby, dysfunkcje stają się metaforami czasów. I tak, poprzednie wieki miały swoje dżumy, grypy, XX wiek – AIDS, jaką metaforą można by opisać wiek XXI?
Nasze czasy to czasy pozornego sukcesu i samotności. Zadziwiające jest to, jak człowiek boi się drugiego człowieka. Jak boi się bliskości. Mnóstwo rozwodów, wolnych związków bez zobowiązań. Przychodzi mi do głowy obraz dwóch, skierowanych do siebie plusami, magnesów: im bliżej, tym dalej. Im więcej komunikatorów, mediów, tym jesteśmy bardziej samotni. Im bliżej nam do innych, do świata, tym próbujemy sobie zrobić większą przestrzeń niby-wolności. Mąż, zamiast porozmawiać z żoną, rozmawia na gadu-gadu z jakąś nieznajomą, ojciec, zamiast spotkania ze swoim dzieckiem, spotyka się mailowo z kimś zza Oceanu. Przez to człowiek staje się coraz bardziej anonimowy, wyobcowany, zewnętrzny. Ale jest też i drugi, bardziej pocieszający zwrot, który zauważyłem przez tych 20 lat praktyki. Paradoksalnie, zyskujemy coraz większą świadomość. Czyli z jednej strony, uciekamy przed sobą, a z drugiej, jesteśmy człowieka coraz bardziej wygłodniali. Coraz więcej samotności wśród ludzi i coraz więcej głodu obecności i bliskości w tej samotności. To czas paradoksów. I temu towarzyszy, co ciekawe, coraz większy głód wartości, poszukiwanie świata duchowego. Stąd też ślepe i uliczki. Wszelkiej maści wróżki, idolatrie. Im więcej techniki tym więcej magii.
Czy Ryszard Kamiński ma jeszcze jakieś marzenia i cele?
Żyć i cieszyć się życiem.
A pisanie? Wspominał Pan kiedyś o potrzebie pisania…
No tak. Bo póki co miejscem, gdzie rozpoczyna się i kończy, czy też zostaje zasiana, terapia, jest pacjent, ewentualnie, po części jego bliscy. A gdyby było to słowo pisane, aspekt wieczności, nieśmiertelności tego procesu, jakim jest psychoterapia, by się zwielokrotnił. Ale jeszcze nie mam na to czasu. Choć mam już jakieś doświadczenie, bo – poza pisaniem prac naukowych, przez lata udzielałem się jako autor dziennikarsko na łamach m.in. Głosu Szczecińskiego w takim stałym cyklu felietonowym: „Po drugiej stronie lustra”, a także radia ze stałą wieloletnią audycją „Na ścieżkach życia”. Współpracowałem też z TVP w ramach audycji „Okna”. Więc jest to moje kolejne wyzwanie. Napisać o moim spotkaniu z człowiekiem. Ale nie chcę pisać dla samego pisania, czy ujrzenia fizycznego grzbietu książki. To nie jest dziś najistotniejsze.
Tego więc serdecznie w imieniu portalu życzę i czekamy na otwarcie instytutu. Proszę nas wtedy zaprosić. Dziękuję za rozmowę.
Ja także dziękuję. A teraz chodźmy do instytutu. Pokażę, jak wygląda w środku.
Rozmawiała: Joanna Giza-Stępień